nocny lot był piękny, choć niektóre szczegóły umykały mojej uwadze - zasnęłam już na pasie startowym, trudno w to uwierzyć, ale przespałam poderwanie do lotu, ocknęłam się na przekąskę, przespałam drinka i przebudziłam się raz jeszcze chyba tylko po to, by pozazdrościć pewnej współpasażerce obojętności i obycia, z jakimi poprosiła stewardesę o poduszkę.
mam żal do siebie o tego drinka.
aż wreszcie stambuł jak czarodziejski dywan utkany błyskotkami rozbłysł, rozłożył się daleko w dole, coraz bliżej, już.
ciężkawa noc na lotnisku, wertowanie przewodnika, ignorowanie rzeczywistości na karimacie - próby snu, zmęczenie, oczekiwanie, przyglądanie się własnym nadziejom i obawom.
wreszcie - 6 rano, havasz zabrał nas do centrum.
prawie :)
dałyśmy się złapać naganiaczowi sydney hostelu - 10 dolarów za 2 śniadania, jeden nocleg i darmowy net - dało się przeżyć, ale ogólnie nie było jakoś specjalnie miło, nie wróciłyśmy tam już w drodze powrotnej do domu.
stambuł... zmęczył nas. i przeraził - trochę cenami, bardziej jednak napastliwymi mężczyznami wszelkich profesji. hello, where are you from, excuse me, where are you from... can i ask you a question, aaaaa
where are you from?
błękitny meczet i bose stopy na dywanach. hagia sophia. spacer tu i tam.
wieczorem, gdy muezin odśpiewał koniec ramazanowego postu na ten dzień - ludzie siedzący na trawnikach, w restauracjach, na ławkach. ludzie jedzący. celebrujący jedzenie, świętujący, obżerający się.
my czekalyśmy godzinę na podwózkę na dworzec autobusowy - z powodu ramazanu, całego tego gwałtownego gremialnego jedzenia i zmian w organizacji ruchu ledwo zdążyłyśmy na autobus do goreme...
ale co tam, zdążyłyśmy, a wieczór - gdy tak czekałyśmy - był piękny.