cóż to był za dzień. heh. dzień pierwszy ;)
rano lało. lało o 6, kiedy mieliśmy wychodzić... odespałam więc trochę, z rys nici, na szlak ruszyliśmy o 10 - w deszczu. byłam troche zła, że jednak nie rysy, ale trudno.
w deszczu powlekliśmy się do dolinki za mnichem. oczywiście nie szlakiem, w każdym razie - nie tam, gdzie się dało uniknąć tego niedorzecznego zygzaka.
szybko ze mnie schodziły siły, stara dętka w końcu jestem. no i z głodu - jak się niektórzy domyślą. przy stawku staszica - którego oczywiście "nie było" - zaczęłam się na szczęście powoli nakręcać, po wdrapaniu na wrota chałubińskiego i odpowiedniej konsumpcji (prawie wszystko, co mieliśmy) - zaczęło się ;)
widok z wrót - mój ulubiony, na dolinę ciemnosmreczyńską - lekko za mgłą. zeszliśmy 2/3 zejścia i odbiliśmy w prawo, trawers i lekkie podejście, potem trochę ostrzej. przed zdobyciem przełęczy przy zadnim mnichu założyliśmy raki, przeklęty niech będzie ten moment ;)
wchodziło się co prawda ciut lepiej, ale czyż nie wchodzi się zwykle dobrze? przy zejściu zaliczyłam za to 5-7 metrowy zjazd. niezły zjazd. no i wyhamowałam nie tyle czekanem, co tymi rakami, wcześniej jednak rozrywając jednym zębem spodnie na kolanie.
tia, lekko mnie zatkało ;)
co tam, że spadłam i że mogłam właściwie jeszcze długo długo lecieć - ale dziura w moich spodniach z gore?? skandal ;)
w sumie fajny chrzest bojowy. dla spodni.
a potem mnich. przepiękny. mgła zaczęła się rozrzedzać i powoli naszym oczom pokazywały się góry - partiami, nie w całej okazałości, lecz w małych odsłonach. i ta cisza... cisza śniegu i płynącej wody, cisza roztopu i śpiewających ptaków, cisza wiosny - pełna życia i głosów. cisza kamieni, które wchłonęły w siebie ciszę wielu zimnych nocy, wiele urwanych krzyków.
dopiliśmy herbatę, zdjęli raki, wspięli się na mniszka. było trochę ślisko, przyznaję. i te setki luftu 5 cm od ciebie robią wrażenie. mnich jest piękny, kusił porzuconą liną... cudowne mięgusze, rysy, wysoka - to pokazywały się, to chowały za chmurami lub pędzącą mgłą. wydawały się bliskie na wyciągnięcie ręki. tak...
prawdziwy oddech. duże ekspozycje to jest chyba to, co lubię.
i właściwie mogłoby wystaczyć wrażeń jak na jeden dzień, ale ja...
wymyśliłam, że jeszcze... że jeszcze moglibyśmy gdzieś pójść, że jeszcze jest trochę czasu.... ;)
tak, chciałam iść na szpiglasowy i kasztan w końcu skapitulował, choć jak na jeden dzień miał zupełnie dość. więc zbiegliśmy czy raczej zjechali na butach do doliny i wio, pod górę. a tam było zupełnie nieziemsko pięknie ;))) zupełnie absolutnie warto ;p
kasztanowi spodobały się dupozjazdy - przemógł się chłopak, gdy gps wykazał, że można osiągnąć niezłą prędkość. na przykład ze szpiglasowej 17 km/h na własnym tyłku ;)))
wróciliśmy na 20, owszem - trochę zmęczeni ;p
z dokładnie wypluskanymi stopami (kocham moje buty, kocham, kocham, kocham je nawet gdy są mokre!)... ;p